Opowieść trzeciego stopnia...
Jestem już stary, natarczywie zaczynam to odczuwać każdą częścią mego
istnienia. Drewniane deski, z których jestem zrobiony, oddalają się od siebie coraz
bardziej, wpuszczając do wnętrza promienie słońca. Staję się jaśniejszy. Poznaję
siebie od środka. Jednak razem ze słońcem do mego wnętrza dostaje się coraz
więcej brudu, kurzu, piasku i ziemi. Pewnie taką cenę płaci się za możliwość
spojrzenia w siebie.
Czuję, że właśnie teraz nadszedł czas, bym opowiedział
moją historię. Wydaje mi się, że mam ponad sto lat, jednak całkowitej pewności
nie mam. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę z tego, że istnieje coś, co inni
nazywają czasem. Istnieje… czas… – co to znaczy? Wcześniej, czyli
nie teraz, nie myślałem o tym; nie miało to znaczenia. Coś takiego
jak wcześniej czy później nie istniało, nie musiało. Bardzo
długo wszystko było teraz, a jeśli wykraczało
ponad teraźniejszość, przepadało. To, że jest inaczej, uświadomiły mi moje dwie
przyjaciółki – czółenka w rozmiarze 36. Od nich zresztą dowiedziałem
się znacznie więcej. Opowiedziały mi o świecie, który jest poza, znajduje się wyżej niż dziesięć centymetrów nade mną.
Istnieję przy ulicy Wiklinowej nr 9. To też wiem od
przyjaciółek, bo natura ma nigdy nie pozwalała mi wychodzić na zewnątrz. Zewnątrz to dla mnie niezwykle intrygujące pojęcie. Przez wiele
lat całym moim światem był parter kamienicy, a jedyne, co mnie określało, to
moje jestem, nie liczyło się nic ponad nim.
Jestem trzecim stopniem na schodach parteru. Gdy pojawiłem
się w kamienicy, byłem koloru drewna, z którego zostałem stworzony. Tak sądzę,
bo od tamtego czasu wielokrotnie przemalowano nas wszystkie. Jednak im dłużej
się zastanawiam, tym mniejszą mam pewność. Zapamiętywanie takich informacji w
mym przekonaniu nie miało znaczenia. Teraz mi tego żal.
Wiem za to na pewno, że jestem zrobiony z dębowego drewna. Skąd to wiem? Schody
po prostu to wiedzą.
Poniżej mnie istnieją dwa stopnie, a powyżej chyba
dwanaście, ale tak daleko nie sięga mój
wzrok, więc muszę wierzyć słowom mych przyjaciółek, które wiedzą o czternastu. Czasem staram się
liczyć ich kroki i z tego wywnioskować, ile
nas jest, ale słuch mam już nienajlepszy, a one często przystają, więc gubię
się w mych obliczeniach. Czy ilość ma znaczenie? Jeden więcej, dwa mniej? Czy
schody byłyby takie same, gdyby mnie nie było?
![]() |
Obraz Ewy Kieńko Gawlik |
Na parterze znajduje się sześcioro drzwi. Jedne prowadzą
na zewnątrz, a za pozostałymi pięcioma mieszkają buty. Nie poznałem ich bliżej,
bo prawie nigdy nie używają schodów. Nade mną na pewno jest znacznie więcej
drzwi. Domyślam się tego z ilości butów, które codziennie się ze mną spotykają.
W mej opinii znam je dość dobrze, nawet jeśli zbyt często nie rozmawiamy. Wiem,
które są stąd, a które przychodzą tu tylko czasami. Teraz zwracam uwagę na
wszystko, co się na mnie i wokół mnie dzieje. Zapamiętywanie stało się istotą
mego istnienia. Tak jak wcześniej było nią zapominanie.
Pamiętam, są tutaj takie czarne lakierowane buty w rozmiarze
42, które wciąż chodzą w towarzystwie parasolowego szpica. Przychodzą zawsze
czyste i błyszczące, ale są coraz mniej pewne. Ten, kto je zamieszkuje musi już
długo istnieć, wyjaśniły mi to moje przyjaciółki. Ponoć, gdy buty się starzeją, używają parasola
albo laski do podpierania się. To znaczy, nie gdy buty się starzeją, tylko
istota, która w nich mieszka. Nadal to wszystko mi się myli. Nie tak dawno lakierowane buty
rozmiaru 42 przystanęły akurat na mnie i parasol wbił się tak głęboko, że do teraz to czuję.
Widuję też tenisówki. Z nimi w ogóle nie można się
dogadać, przemieszczają się bardzo szybko, zawsze jest im śpieszno. Niekiedy nawet
nie mają czasu nadepnąć na wiele stopni. Może właśnie dla nich ilość
nie jest ważna? Piąty stopień mówił, że tenisówki coś rzuciły na niego i to już
na zawsze z nim zostało. Pomimo regularnego mycia. Pasjonujące! Regularne
mycie. Tak, to lubią wszystkie stopnie. W niewielu kwestiach się zgadzamy, ale
w tej jednej nigdy się nie sprzeczamy. Zazwyczaj myją nas kapcie, nie buty. To
taka odmiana obuwia, która jest bardzo miękka. Przyjemnie się z nimi rozmawia,
ale trudno się zaprzyjaźnić, ponieważ w dniu, w którym odbywa się sprzątanie,
pojawiają się za każdym razem inne, nowe. Najpierw nas zamiatają z piasku i
ziemi, a potem wycierają mokrą tkaniną. Ten materiał coraz ładniej pachnie.
Przyjemne zdumienie tym, co tak zwyczajne, codzienne… a z czasem staje się
niezwykłe. Niczego nie chcę pogubić, przeoczyć tego, co ważne. Fascynujący jest
fakt, iż kapcie nigdy nie wychodzą za szóste drzwi, prowadzące na zewnątrz, dokładnie tak jak ja.
Butów jest wiele. Są takie na szpilkach, które chodzą
szybko i dotykają nas tylko noskami. Znacznie rzadziej widujemy obcasy. Zdarza
się, że buty na szpilkach przychodzą z innymi, różnymi, a później te
towarzyszące odchodzą same. Buty mają dziwne zwyczaje.
Człapią też takie na grubej podeszwie. Nie lękam się ich,
ale razem z nimi chodzą cztery łapy. To prawdziwa udręka wszystkich schodów
razem i każdego z osobna. One to dopiero mają dziwaczne zwyczaje. Te ułapione,
warczące stworzenia są takie nieznośne, istne utrapienie!
Bardzo długo tkwiłem w przekonaniu, iż buty to istoty,
które zamieszkują wnętrze kamienicy. Jednak dzięki mym przyjaciółkom pojąłem,
że do butów wchodzą istoty, które to w rzeczywistości mieszkają za drzwiami. W
mym odczuciu to skomplikowane... Możliwość zmiany miejsca, daje im poniekąd
prawo do uważania tego miejsca za swoje. Niestałość i ciągła zmienność czynią
własność. Dlaczego nie to, co stałe…? Ale ja tak dumam i dochodzę do wniosku,
że to jednak ma nieruchomość daje nam, schodom, większe prawa. My prowadzimy,
wyznaczamy kierunek i pomagamy dotrzeć wyżej każdemu, kto na nas stanie.
Gdy czółenka opowiedziały mi o tym, że
wszystko wokół się zmienia, porusza, przemieszcza, o tym, że istnieje świat poza, przypomniały mi się zdarzenia z mej
przeszłości. Wróciło do mnie kiedyś; moje własne kiedyś.
To było w nocy, wokół panowała ciemność, dawno temu,
prawie na samym początku mego istnienia. Pamiętam przyjemny spokój do chwili,
gdy przebiegły po nas ciężkie, skórzane buty. Przeczuwałem, że są złe. Chwilę
później ze schodów zbiegły inne buty, próbując nie robić hałasu. Teraz wydaje
mi się, że i my się staraliśmy, by tych butów nie było słychać, choć do końca
nie wiem dlaczego. Chwilę potem już zupełnie nic nie słyszałem, żadnych kroków
i nagle… Poczułem przepływającą przeze mnie energię. Potem to uczucie odeszło.
Teraz już wiem, że stanęła na mnie jedna z tych istot, które mieszkają w
butach, tyle że ona wówczas w nich nie była. Moje przyjaciółki mówią, że to możliwe,
ale bardzo rzadko się zdarza. Potem ciężkie buty zeszły razem z grupą innych i
już nigdy nie wróciły.
To fascynujące, że coś, co dzieje się teraz może wywołać wspomnienia tego, co wydarzyło się kiedyś. Świadomość ta wypełniła mnie nadzieją, że przypomnę
sobie to, co kiedyś zignorowałem kiedyś. Niedawno przystanęły na mnie buty rozmiaru 37. Takie
całkiem zwykłe, delikatne, na płaskim obcasie i tupnęły na cztery łapy, które
nie chciały iść na górę. To tupnięcie przypomniało mi kolejne zdarzenie z kiedyś.
Było późno, ponuro i zimno. Dotknęły mnie buty w rozmiarze
43, trochę zaniedbane. Czuję, że ich nie lubiłem. Chwilę stały, potem tupnęły,
a istota w nich coś krzyknęła. Po czym odwróciły się i odeszły. Gdy tylko
zniknęły mi z pola widzenia, przystanęły na mnie inne buty, może nawet te same,
które niedawno groziły czterem łapom. Stały nieruchomo i nagle, podobnie jak te
większe, tupnęły, odwróciły się i poszły na górę. Nic z tego nie rozumiałem.
Myślałem, że tak do siebie mówią. Teraz już wiem, że to było coś innego – odchodzenie. Rozmawiałem
z moimi przyjaciółkami i one mi wszystko wyjaśniły. Kiedyś buty większe
tupiące i te mniejsze delikatne mieszkały razem, były dla siebie bardzo ważne.
Jednak pewnego dnia te większe ponoć znalazły lepsze miejsce i tam właśnie odeszły.
Słyszałem, że które tu zostały, bardzo cierpiały. Zatem odchodzenie boli. Mogę to sobie chyba już wyobrazić. Odchodzi się, tupiąc i
cierpiąc. Odchodzenie jest głośne. Buty odchodzą,
już ich nie ma, a czas płynie dalej.
Czas dla nas nie jest ważny, ważne są natomiast wymiary,
to wie każdy. Stopień nie może być za wysoki, buty miałyby wówczas strapienie,
z trudem się unosząc. Nie powinien być też za niski, gdyż byłoby nas o wiele
więcej, buty wówczas bardzo by się umęczyły. Każdy stopień powinien natomiast mieć
od 14 do 20
centymetrów, ani więcej, ani mniej. Żaden z nas nie może
być zbyt wąski, powinien wynosić od 25 do 35 centymetrów, bowiem
każdy but bez wyjątku powinien mieć możliwość choć na chwilę przystanąć.
Wszyscy jesteśmy tacy sami i wszyscy o tym wiemy. Skąd? Po
prostu taka jest natura schodów. Mimo jednakowości, spory o to, który z nas
jest najważniejszy, nie cichną. Chodzi o to, że pomimo mego zdumienia, paramy
się tym zajęciem dzień w dzień. Pierwszy uważa, że jest najważniejszy, bo od
niego wszystko się zaczyna, twierdzi, że gdyby go nie było, nie istniałby żaden
z nas. W mym przekonaniu to absurd, gdyby nie było tego pierwszego, na jego
miejscu byłby inny. Być może wtedy drugi byłby pierwszym, a ja drugim? Nie jest
mym zamiarem rozważanie, co by było, gdyby… pragnę jedynie opowiedzieć to, co
wiem.
Wczoraj słyszałem, jak piąty krzyczał, że dziewiątego w
połowie zastąpiono, ponieważ zrobiła mu się dziura. Dziury nie wróżą nic
dobrego. Szpary należące do mnie robią się coraz większe i zapewne właśnie z nich
powstają nasze zgryzoty. Z pierwszym też nie jest dobrze, może ta ważność tak go
wyczerpuje. Drugi wygląda trochę lepiej, ale z nas wszystkich najlepiej trzyma
się czwarty. Twierdzi, iż buty go omijają.
Na początku naszej znajomości, przyjaciółki opowiadały,
że mieszkająca w nich istota jest prawie tak stara, jak my, schody. Wtedy począłem
uświadamiać sobie czym jest czas. Istota zamieszkująca
me przyjaciółki porusza się bardzo wolno, dlatego mamy z czółenkami tyle chwil na pogawędki. Czas niczym powietrze, wpuszczone przez zewnętrzne drzwi, nie
da się zatrzymać!
Czółenka poinformowały mnie, że gdy trafiły do swej
istoty, stały bez ruchu obok innych butów. Były z istotą, ale istota jeszcze w
nich nie mieszkała, trochę to dziwne, ale teraz dowiaduję się wielu dziwnych
rzeczy. Gdy moje przyjaciółki opowiedziały mi o ich poprzednikach, wiedziałem już,
o kogo chodzi. Zdałem sobie sprawę, że je kiedyś poznałem, że istota pozostała ta sama, zmieniła jedynie
obuwie. Chciałem sobie wszystko przypomnieć, ale niekiedy jest to takie trudne,
szczególnie, że kiedyś nie starałem się czegokolwiek zapamiętać. Nie
wiedziałem, że trzeba. Skoro istota mych przyjaciółek jest tutaj od tak dawna,
powinienem znać jej inne buty. Przypominanie jest trudne… Wydaje mi się, że kiedyś były butami sportowymi,
które się na mnie potknęły, ale zaraz potem zaczynam w to powątpiewać i już sam
nie wiem. Być może to były też maleńkie buciki dawno, dawno temu, ale właściwie…
ani jednych nie pamiętam. Zresztą nawet teraz chyba nie odwiedzają mnie żadne
takie. Kiedyś, być może… Szkoda, że na początku mego bytu nie wiedziałem tego,
co teraz. Wszystko dochodziło do mnie dość powierzchownie, nic mi nie ciążyło.
To był urok niewiedzy.
Dla stopnia najważniejszy jest kształt, sześcienna
doskonałość, aby nie być węższym ani szerszym, niż ten powyżej, a już z całą
pewnością niż ten poniżej. Wszyscy razem, wszyscy zależni a każdy sam. Ze
stopniami powyżej rozmawia się bardzo trudno. Każdy pilnuje swoich interesów i
nie mam z kim omówić mych odkryć; doskwiera mi pojedynczość w naszej naturze mnogości.
Przecież do tej pory z mym bytem wiązało się tylko wnętrze kamienicy i to
bardzo dokładnie określone, dla nich nadal tak jest…
Jednak coś innego leży w naturze stopni, w mej naturze. Walczę
z tym od chwili, gdy zacząłem podążać za mymi wspomnieniami. Kolejność jest
najważniejsza. Być może jest tak ważna, bo niezmienna. Daje miejsce w rzędzie;
najważniejsze i niepodważalne, pewność istnienia – numer! Stopień, który jest
drugi, nigdy, przenigdy nie będzie trzeci, a czwarty nie będzie drugi. Miejsce,
które zyskaliśmy dzięki temu, kto nas stworzył, nie może się zmienić. Schody,
te na początku, twierdzą, że one są najważniejsze, natomiast te z końca, że one
i nie można ustalić, czy pierwszy jest najlepszy, czy może dwunasty… Stopnie
wciąż się o to kłócą. Szczególnie, iż pierwszy z ostatnim nigdy nie rozmawiał,
bo są od siebie za bardzo oddalone. Najgorszy jednak jest szósty. Nie tylko
kłóci się najwięcej i najdłużej, ale co gorsza twierdzi, że wcale nie jest szósty,
lecz siódmy. Doprowadza tym do furii siódmego. Scysja trwa przez nieskończoność. Zaczynam odczuwać, że faktycznie nieskończoność istnieje w wydaniu sprzeczających się stopni. Szósty
twierdzi, że bez wątpienia jest najważniejszy, bo wszystkie buty go używają i
że jeśli przystają, to właśnie na nim. Twierdzi, że musi być siódmy, ponieważ
jest doskonały i tylko nieparzyste, to prawdziwe stopnie. Bzdura! Drażniło mnie
to, ale teraz bardziej zajmuje mnie wszystko co poza, nie udowadnianie, który
jest najważniejszy.
Przypomniało mi się coś jeszcze... To były buty
jednostronne, co bardzo rzadko się zdarza. Wchodzą i już nigdy nie wychodzą. Były
jednostronne, bardzo wolne i na dodatek maleńkie. Nic nie mówiły, przystanęły
na mnie, przystawały chyba na każdym stopniu i milcząc odeszły. Nigdy więcej już
ich nie widziałem. Dlaczego nie wyszły? Nic z tego nie rozumiałem. Dopiero czółenka
wyjaśniły mi, że to buty istot najmłodszych, a myślałem, że żadne po mnie nie
chodziły, a jednak... One potrafią wchodzić, ale jeszcze nie schodzić, czyż to
nie zajmujące?
Ja się nie sprzeczam, wiem, że jest wiele innych zajęć,
znacznie ciekawszych od kłótni, na przykład rozmowy z moimi przyjaciółkami. One
wiedzą tak dużo, tak wiele widziały. Teraz opowiadają mi, dokąd chodzą na spacery. To takie
fascynujące; poznają różne miejsca, a tych miejsc jest niezliczona ilość. Cudowna
niepoliczalność! Jeszcze nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić – różnych miejsc ani
niezliczonej ilości... czegokolwiek. Może zacznę od wyobrażenia sobie niezliczonej
ilości stopni. Powinno mi się udać. Potem spróbuję z czymś poza.
Lakierowane buty rozmiar 42 odeszły. One też nie wrócą…
Przystanęły na mnie, wbiły parasolowy czub i po raz pierwszy rozpoczęły rozmowę.
Opowiadały o tym, co znajduje się na zewnątrz, o błyszczących schodach z
kamienia, po których dziś stąpały. Rozmawialiśmy bardzo długo. Buty zamartwiały
się, że z istotą w nich dzieje się coś złego. Miały rację. Nagle obróciły się,
po czym osoba w nich objęła poręcz i wolno osunęła się na piąty stopień. Oparła
głowę o ścianę i cicho westchnęła. Parasol, szeleszcząc, upadł na podłogę przed
pierwszym stopniem. Czółenka wyjaśniły mi, co się stało. To było odejście – koniec istoty. Buty już wówczas nie są potrzebne… schody
też nie; a więc odejścia mogą też być takie ciche? Z jednym westchnięciem i
już? Te w krzyku i tupaniu wydały mi się takie… odpowiednie, najstosowniejsze.
No i znów nic nie rozumiem. Wydawało mi się, że pojmuję, a tyle jest jeszcze do
zrozumienia. Na przykład zadziwiająca jest ilość butów, które pojawiły się tuż
po odejściu
istoty, zamieszkującej lakierowane.
Wchodziły i schodziły, przystawały, wzdychały, ale te w rozmiarze 42 cierpliwie
czekały, aż zejdą niesione przez inną istotę.
Czasem nachodzi mnie obawa, czy zdołam wszystko pojąć. Jak
poukładać całą wiedzę na temat tego, co przyszło spoza? Czy zapamiętywanie
ma sens, skoro tak boli to, co przywołuje… Musi mieć znaczenie.
Tyle już za mną, tak wiele odeszło. Nadejdzie nowe.
Wysłucham, spamiętam?
Opowiem.
AS
AS
Komentarze
Prześlij komentarz